poniedziałek, 22 lutego 2016

Rozdział II - Układ


Nazajutrz rano obudził się wypoczęty. Och, jak dobrze spać w miękkim łóżku. To nie to, co na ziemi, z tymi robakami i kamieniami, pomyślał z rozbawieniem. Przeciągnął się jak jakiś kot z rana, ale kajdanki blokowały mu ruchy. Tak, kajdanki, które miały mu pomóc w blokowaniu mocy demona. Rozpiął prezent od rady magów z jego rodzinnego kraju i udał się do łazienki. 


Była przestronna, utrzymana w kolorach jasnej zieleni i błękitu. Po jednej stronie w kącie znajdowała się ogromna wanna. W drugiej umywalka i połka z różnymi olejkami i pachnidłami. Valdrigue pomyślał nawet, że jest większa od tej, która znajdowała się w jego komnatach w zamku. Podszedł do niej i wybrał zapach lawendy. Nie wiedział czemu, ale kojarzyło mu się z jego domem. Odkręcił kurek z ciepłą wodą i wlał do niej  płyn o jasnofioletowej barwie.


Gdy stwierdził, że jest jej wystarczająca ilość zakręcił zawór, rozebrał się pokazując swoje szczupłe ciało i wszedł do wody. Ale przyjemnie, tego mi było trzeba, pomyślał rozluźniając dotychczas spięte mięśnie. Spędził tam ponad godzinę wygrzewając się. Miał czas, bo gdy się obudził było dość wcześnie i tylko niektórzy służący krzątali się po domu przygotowując śniadanie dla swojego pana i jego gościa.

W końcu wyszedł, choć niechętnie. Wchodząc do pokoju zauważył nowe ubrania, które zapewne przyniosła jedna ze służących, gdy go nie było. Ubrał się i stwierdził ze zdziwieniem, że trochę za duża lniana koszula z długimi rękawami, zawiązywane rzemieniami na szyi, przewiązana w talii skórzanym pasem, kremowe, przylegające spodnie i sznurowane, czarne buty przed kolana idealnie prezentowały jego szczupłą sylwetkę i wyrobione mięśnie. Musiał przyznać, że ten kto wybierał mu te odzienie miał szczęście w numerach albo ktoś go obserwował i dobrał mu ten rozmiar. Gdy skończył się  ubierać podszedł do drzwi i wyjrzał przez nie. Zauważył jedną z pokojówek i poprosił o zaprowadzenie do jadalni, gdzie zapewne czekał na niego gospodarz.

Służąca poprowadziła go schodami w dół, prawym korytarzem i otworzyła drugie drzwi od lewej. Valdrigue wszedł do środka i zobaczył srebrnowłosego mężczyznę siedzącego u szczytu stołu i zajadającego przygotowane smakołyki. W sumie, samemu gościowi mimowolnie zaczęła ślinka lecieć na widok tylu pyszności. Różnego rodzaju mięsa, chleby, warzywa i owoce. Przywitał się grzecznie z gospodarzem i usiadł po jego prawej stronie. Naładował sobie pełny talerz różnorodności i zabrał się za jedzenie. Posiłek spędzili w ciszy, ale nie przytłaczającej. Była uspokajająca. Gdy służący zabrali talerze Valdrigue usłyszał głos mężczyzny:
- Przemyślałem twoją decyzję. - powiedział. Oparł łokcie o stół, splótł palce i dał brodę na zewnętrzną stronę rąk.
- I? - zapytał niby obojętnie. Tak naprawdę w środku wręcz go skręcało z niepokoju. Gdyby mag odmówił nie wiedział, gdzie mógłby się udać. Na szczęście dalsze słowa uspokoiły go i prawie zaczął skakać ze szczęścia.
- Zgadzam się, ale pod jednym warunkiem - widząc pytające spojrzenie młodszego kontynuował. - Jak wiesz jestem czarodziejem, który chce nagrody za swoje usługi. I to nie byle jakiej. Musisz mi coś dać w zamian.
- Mów więc. Jeśli chodzi o złoto to w moim kraju jest go pod dostatkiem. - Na te słowa mężczyzna zaśmiał się.
- Och, rozejrzyj się, naprawdę sądzisz, że potrzebuję złota lub klejnotów? - omiótł pomieszczenie ręką i zapatrzył się w księcia - O nie, nie chcę tego. Wolę coś magicznego na przykład artefakty. Lub...  magiczne bronie. - popatrzył ostentacyjnie na miecz w pochwie u pasa kruczowłosego i kontynuował - Gdybyś dał mi ten miecz z chęcią bym ci pomógł. Oczywiście, dasz mi go, gdy cię odczaruję.
- To wykluczone. - Valdrigue pokręcił przecząco głową - To stara pamiątka rodzinna. Nie mogę jej tak po prostu oddać w cudze ręce. W dodatku oficjalnie należy do głowy rodu, czyli mojego ojca. Tylko dlatego, że udało mi się go wyciągnąć i walczyć nim dało mi do niego prawo.
 - Hmm - Halvir pogładził podbródek w zamyśleniu - Mam pomysł - muszę udać się w pewne niebezpieczne rejony po pewne składniki. Niestety stwory, które strzetamtego miejsca są odporne na magię i nie mam jak się przed nimi bronić. Mógłbyś mi towarzyszyć i mnie chronić.
- Naprawdę? To super! - Młodzieniec rozpromienił się i spojrzał na mężczyznę przychylniej. Do tej pory wydawał mu się oschłym sknerą - Bardzo chętnie. Może nie wyglądam, ale całkiem nieźle radzę sobie z orężem.
 - To co? Umowa stoi? - Zapytał czarodziej i wyciągnął dłoń w stronę młodszego z mężczyzn. Ten uścisnął ją mocno i uśmiechnął się promiennie do nowego towarzysza.
- Stoi.
- O, jeszcze jedno. Nie mam zamiaru zwracać się do ciebie jakimiś tytułami, a twoje imię jest za długie.  Mogę ci mówić Val?
- Val? No dobra, jak chcesz. A ja do ciebie?
- Po prostu Halvir - nie uśmiechało mu się wysłuchiwać propozycji, co ujawnił w grymasie. Na szczęście został on odczytany w porę.
- Będę ci mówił... - zamyślił się na chwilę. Nagle klasnął triumfalnie w dłonie i wykrzyknął - Wiem! Havi! Pasuje idealnie. 

Mężczyzna skrzywił się nieznacznie na wspomnienie pewnych wydarzeń z przeszłości, ale szybko zamaskował grymas znudzeniem.
- Mam wrażenie, że to już ci wchodzi w nawyk. No ale cóż będę musiał się przyzwyczaić. Wyruszamy jutro z samego rana, a teraz, co powiesz na udanie się do biblioteki z kieliszkiem wina? - za odpowiedź uznał ledwo zauważalne kiwnięcie głową.

***
Żyję! I mam się dobrze. Jak ja kocham góry, jeszcze bardziej jazdę na nartach. Jedynym minusem jest brak internetu, przez co nie mogłam skończyć rozdziału, który wyszedł mi jakiś taki krótki. No ale, przecież nie można mieć wszystkiego.

sobota, 20 lutego 2016

Oh no!

Witajcie moi drodzy, z tej strony jeszcze żywa Cosstka (to dziwne, powinnam być już dawno w rzece martwa, co nie? Tak mnie lubi założycielka bloga, pff).
Mam zamiar tylko poinformować, że Akatsuki jest sobie w górach i jeździ na nartach (mamy ferie), więc rozdziału nie będzie do wtorku (najwyżej).
Obyście się tylko nie znudzili ;)
Pozderki :D

niedziela, 14 lutego 2016

Walentynkowy One Shot

Udało się! Wspięłam się na wyżyny swej jakże silnej woli i napisałam walentynkowego shota! Sama muszę przyznać, że mnie nie zadowala. Czegoś w nim brakuje. No, ale cóż.
Jestem zdołowana :,( Jeśli nie znajdę pod tą notką, ani pod następnym "spellem" komentarza  to popadnę w depresję. I to zaawansowaną! Więc spróbujcie mnie uratować!  

***

David czekał już dzisiaj wystarczająco długo. Powoli zbliżała się północ, a po jego ukochanym ani widu, ani słychu. W ten dzień była ich czwarta rocznica spotkania. 
W dodatku miała podwójne znaczenie, ponieważ wypadała w święto zakochanych - walentynki. Doskonale pamiętał to wydarzenie, dzięki któremu się poznali, choć nie było to dla niego dość przyjemne doświadczenie. Kiedyś ten dzień był jednym z wielu innych, nic nie znaczących. Do czasu.

Szedł jedną z ciemnych uliczek prowadzących na jego osiedle. Znajdowało się ono w niezbyt przyjemnej okolicy. Zdarzały się tam kradzieże, pobicia i inne. Śpieszył się, bo było już późno i gdyby mógł, to najchętniej w ogóle nie wychodziłby z domu. Jednak musiał zostać dłużej w szkole, bo ostatnio go nie było, a materiał nadrobić trzeba.

Jeszcze tylko cztery zakręty, by znalazł się w domu. Nagle poczuł ból w okolicach karku. Został przyszpilony do ściany budynku.
- Cicho malutki, jeśli będziesz grzeczny to nic poważnego ci się nie stanie - usłyszał szept i oddech przy swoim uchu. Matko, w co on się wpakował?

Nie posłuchał mężczyzny i zaczął się szarpać. Krzyknął kilka razy, ale człowiek za nim był silniejszy. David oberwał prawym sierpowym w okolice żołądka i kaszląc osunął się na ziemię. Facet podciągnął go i zaczął zdejmować mu spodnie oraz bokserki. W tym momencie nie miał siły się sprzeciwić, więc tylko jęczał z bólu przez palce mężczyzny, które trzymały go ,,odrobinę" za mocno.

Sprawca już brał się za swoją dolną część garderoby, gdy nagle usłyszał hałas.
- Zostaw go! - jakiś młody facet dobiegł do mężczyzny i walnął go w twarz, jednocześnie drugą ręką łapiąc chłopaka, który zaczął osuwać się na ziemię. Kątem oka zobaczył jak sprawca ucieka klnąc na wszystko co się napatoczy, chyba nawet na własną matkę. 

To go teraz nie interesowało, ważniejszy był nieprzytomny nastolatek, którego trzymał. A miał to być normalny dzień. Wracał z pracy w stronę samochodu, gdy usłyszał krzyki. Popędził w tamtym kierunku i zobaczył zdarzenie. 

Znowu popatrzył na chłopaka - miał kasztanowe włosy i szare oczy. Był w jego typie. Nie wiedział gdzie mieszka młodzieniec, więc zabrał go do swojego domu.
Następnego dnia chłopak odzyskał przytomność i dziękował swojemu wybawcy.
- Nie martw się tym, grunt, że tobie nic nie jest. - powiedział uśmiechnięty. Widząc, że chłopak chce o coś zapytać sam rozpoczął rozmowę. - Jak się nazywasz?
- Jestem David, proszę pana.
- A więc Davidzie, miło cię poznać. Jestem John i proszę, nie mów do mnie pan, mam dwadzieścia cztery lata. A ty?
-  Przepraszam, mam osiemnaście.
Po tamtym zdarzeniu dziwnymi zbiegami okoliczności zaczęli na siebie wpadać. Czy to na mieście, czy w sklepie. Powoli zbliżali się do siebie. Po roku zostali kochankami i zamieszkali razem.

David westchnął i położył się do łóżka, był zmęczony. Dziś miał kolokwium  na uniwersytecie i stresował się jak diabli. Chciał spędzić czas z  Johnem, ale ten nie pojawił się w domu od rana. Nawet nie zadzwonił i student powoli zaczynał się martwić. Z  najgorszymi myślami odpłynął w krainę Morfeusza.
***

Rano obudziła go głośna krzątanina po kuchni. Miejsce obok niego było ciepłe, więc pewnie John wrócił zaraz po tym, gdy on poszedł spać. Nie potrzebnie się martwił. Niechętnie wstał z łóżka i pomaszerował do kuchni. Dotarł tam niemal bezgłośnie, więc jego kochanek go nie zauważył. Oparł się o framugę drzwi obserwował jego poczynania. Brunet z bursztynowymi oczami uwijał się tak szybko, jak tylko mógł. 

Zrobił już bekon i rozbił jajka, teraz musiał czekać, aż się dopiecze. W między czasie nalał soku pomarańczowego i przygotował talerze na stole. W końcu David postanowił się odezwać.
- Dzień dobry, skarbie. - zaskoczony John odwrócił się w jego stronę i uśmiechnął się promiennie.
- Cześć, obudziłem cię, prawda? Siadaj, zaraz będzie gotowe.
Ciekawe czy sobie przypomniał, jaki był wczoraj dzień, pomyślał David siadając.
- O której wróciłeś? - zapytał.
- Koło drugiej.  Przepraszam, że musiałeś się o mnie martwić. - Usiadł naprzeciwko i powiedział: 
- Komórka mi siadła i nie mogłem dać ci znać, że szef prosił mnie o zrobienie dodatkowego bilingu. A wieczorem koledzy wyciągnęli mnie na popijawę, bo jeden się zaręczył. Wybaczysz mi? 

David nic nie powiedział, tylko zabrał się za jedzenie. Nie był zły. Był wkurwiony. Może tego nie pokazywał, ale był romantykiem i myślał, że wyjdą do kina albo do restauracji. Ale nie, bo on musiał dostać robotę i kumple byli ważniejsi. Ledwo powstrzymał się od głośnego prychnięcia.

Po zjedzonym posiłku zamknął się w sypialni i nie dopuszczał do siebie Johna, który nawet nie wiedział, za co jego partner się tak złości.

Dwie godziny później zadzwonił jego telefon. Spojrzał na wyświetlacz. Odebrał połączenie.
- Cześć, Ann. Coś się stało? - Annabeth była jego przyjaciółką już za czasów licealnych. Poszli na ten sam kierunek i dostali się do tej samej firmy. Znali się tak dobrze, że jeden przed drugim nie potrafił niczego ukryć.
- Hej, nic się nie stało. Powiedz lepiej, co mu dałeś? - zapytała podekscytowana.
- Eee, a czemu miałem mu coś dać? - zapytał zdziwiony.
- Błagam, nie mów, że zapomniałeś. Proszę.
- O czym zapomniałem?
- Czternasty lutego? Wasze pierwsze spotkanie? - mówiła Ann, podkreślając pytania.  
- Wiesz, wczoraj go spotkałam, jak wracał z uniwersytetu. Miał kolokwium, ale był wniebowzięty, bo myślał, że gdzieś się wybierzecie. On tego nie okazuje, ale lubi być przez ciebie rozpieszczany. Nie wyobrażam sobie jaki musi być zawiedziony. - westchnęła - Masz go przeprosić i  gdzieś zabrać, inaczej nie ręczę za siebie. - I rozłączyła się zostawiając osłupiałego bruneta.

Z wrażenia usiadł na krześle i klepnął się otwartą dłonią w czoło. Czy on zawsze musiał coś spierdolić? Zawalił. I to na całej linii.

Popatrzył na zegar wiszący na ścianie. Wpół do trzeciej. Jeszcze miał czas, żeby wszystko naprawić. Wziął swojego laptopa i sprawdził repertuar w najbliższym kinie, zarezerwował stolik w ulubionej pizzerii szarookiego. 

Zapukał delikatnie do drzwi i otrzymując odpowiedź wszedł do środka. Davida zastał leżącego na łóżku z książką w rękach. Chłopak nawet nie raczył na niego spojrzeć. No cóż, należało mu się. Przysiadł na łóżku i powiedział:
- Ubieraj się, skarbie. Wiem, że zawaliłem, ale daj mi szansę to naprawić, proszę. - Udało się. Szare tęczówki zwróciły się w jego stronę.
- Niby dlaczego miałbym ci ją dać, co? - popatrzył się na niego spode łba.
- Bo,mnie kochasz? - Zrobił minkę słodkiego szczeniaczka, która, o dziwo, zawsze działała na Davida. Tym razem również.
- Noo, dobrze. Ale musisz się postarać.
***

Siedzieli przy stoliku niewidocznym dla innych gości i zajadali się pizzą. Wcześniej obejrzeli nowy film akcji, który spodobał się im obu. Johnowi w magiczny sposób udało się udobruchać Davida, który z bananem na twarzy zajadał już trzeci kawałek.
- To co? Wybaczysz mi ten napad sklerozy? - zapytał w końcu. Młodszy mężczyzna zastanowił się przez chwilę i odpowiedział:
- Zgoda, ale - Nachylił się nad stolikiem i powiedział szeptem do ucha swojego kochanka - jeśli znowu zapomnisz to do końca swoich dni będziesz żył w celibacie, rozumiemy się? - John energicznie pokiwał na znak zgody. Udało mu się ukryć grymas, którego nie mógł pokazać Davidowi. Nie chciał wiedzieć, co by mu za to zrobił.

***

Mam nadzieję, że się podobało. Wiecie, o co proszę.
A rozdział dedykuję mojej becie.

sobota, 6 lutego 2016

Rozdział I - Przysięga


- Przyjechałem tu by prosić cię o pomoc.
Mężczyzna dokładnie zlustrował przybysza. Zauważył pochwę z mieczem przypiętym do pasa. Broń lśniła szkarłatem, który trudno było opisać - z jednej strony był piękny, a z drugiej przerażający. Przywoływał na myśl krew, dużo krwi.


Ponownie zwrócił swój wzrok ku twarzy obcego i powiedział:
- Jeśli myślisz, że będę ci się kłaniał z powodu urodzenia to będziesz rozczarowany. - Na te słowa czarnowłosy uśmiechnął się.
- Wcale tego nie oczekuję, po prostu pewnych zasad z domu się nie zapomina. Możemy porozmawiać? - srebrnowłosy skinął mu głową na znak zgody i poprowadził jednym z korytarzy do przestronnego pomieszczenia z mahoniowym biurkiem i dwoma krzesłami po obu stronach.
- Napijesz się czegoś? - skinięcie głową. Zawołał do jednej ze służących. Kazał przynieść karafkę wina i dwa kielichy. Następnie wrócił i usiadł na jednym z krzeseł. Ruchem głowy wskazał gościowi drugie. 
- Nie przedstawiłem się jeszcze, nazywam się Halvir Hagst. Co cię sprowadza w moje skromne progi? - zapytał. Młodszy z mężczyzn chciał odpowiedzieć, ale rozległo się głośne pukanie od strony drzwi. - Wejść! - Po chwili wysoka blondynka postawiła na stole tacę z winem i kielichy. Zatrzymała się jeszcze przy drzwiach i dygnęła lekko. Znowu popatrzył się na  chłopaka.

Brunet wziął głęboki oddech i zaczął:
- Pochodzę z północy, żyję na dworze. Kilka tygodni temu mój  kraj został napadnięty przez zgraję demonów i to nie byle jakich. To były demony wyspecjalizowane w zabijaniu masowym. - Zamknął oczy i powrócił do wydarzeń, których jeszcze przez długi czas nie zapomni.

- Braciszku! - donośny głos rozbrzmiał w jednym z korytarzy pałacu. Valdrigue odwrócił się w stronę swojego młodszego brata. Krótkie jasne włosy opadały na niebieskie oczy, które były bardzo podobne do jego własnych.
- Co ty tutaj robisz, Aki? Miałeś iść do sali tronowej. Ojciec pewnie się o ciebie martwi.
- Wiem, ale boję się o ciebie. Co chcesz zrobić? - zapytał  ostatkiem sił, próbując się nie rozpłakać. - Wszędzie roi się od demonów.

Nagle okno na końcu przejścia rozbiło się w drobny mak, a przez otwór wleciała poczwara o ciemnym kolorze skóry poplamionej  w niektórych miejscach plamami krwi, tego samego koloru skrzydłach i niesamowicie zdeformowanym pysku. Gdy ujrzała dwie postacie naprzeciw niej ryknęła głośno, takim dźwiękiem, że szyby w sąsiednich pomieszczeniach stłukły się. Z impetem poleciała na braci. Młodszy schował się za plecami starszego i zaczął cicho szlochać. Demon jednak nie zrobił nikomu krzywdy, bowiem Valdrigue wyciągnął swój miecz z pochwy i jednym, szybkim ruchem oddzielił głowę potwora od reszty ciała, które upadło na posadzkę przed nimi.

Królewicz strzepnął resztki czarno-czerwonej cieczy z głowni i schował ją.
- Chodź, Aki. Nie mogę cię zostawić samego i  tracić czasu na odstawienie cię do ojca i straży.
Poprowadził go do dużego pokoju bez mebli. Jedyną rzeczą, która znajdowała się w pomieszczeniu był wielki, zamknięty kufer na podwyższeniu obłożony łańcuchami. Valdrigue wspiął się i stanął naprzeciw wieka. Wyciągnął miecz i przeciął ogniwa. Klęknął i otworzył skrzynię. Jego oczom ukazał się ... Czerwony miecz ze srebrną rękojeścią. Nawet nie musiał dotykać głowicy by poczuć złowrogą moc bijącą od broni. 

Ogarnęły go sprzeczne uczucia - z jednej strony chciał zrobić wszystko by uratować bliskich, a z drugiej   nie chciał splugawić się tą złowrogą energią. Pierwszy raz w życiu nie potrafił nazwać tego, co czuł. Nie. Jednak wie, co to jest. To uczucie to strach. Bał się wziąć ten miecz do ręki.

Z rozmyślenia wyrwał go głos Akiego.
- Braciszku, czy to jest to o czym myślę? - jego młodszy brat również ledwo powstrzymywał się od pójścia do jednego z rogów pomieszczenia, skulić się i zacząć płakać. Nie trzeba było się dziwić - miał tylko osiem lat i przeżywał właśnie coś, czego większość osób w dorosłym wieku się boi. Ataki demonów są bardzo rzadkie, ale się zdarzają. Raczej atakują małe wioski, łupią i zabijają, ale jeszcze nigdy nie było by zaatakowały stolicę potężnego kraju.

- Tak, to miecz, który wykuł nasz przodek - Veron I, by uwięzić w nim króla demonów. Udało mu się to, ale w szeregach magów , którzy pomagali mu go zapieczętować był zdrajca, który rzucił klątwę na miecz. Każdy, kto się go dotknie umiera, a członkowie rodziny królewskiej zostają przeklęci. - zakończył swe opowiadanie i westchnął głęboko. Zaraz sam zostanę przeklęty, pomyślał. No, ale czego nie robi się dla rodziny.
- Skoro wiesz, co się z tym wiąże to czemu tutaj przyszliśmy?
- Bo stworzono go do zabijania demonów, to jedyna szansa by uratować naszych ludzi - uśmiechnął się smutno.
Aki już chciał protestować, ale nie zdążył, bo Valdrigue złapał za rękojeść i wyciągnął stal. 

Poczuł ciepło w środku, rozlewające i zaczynające parzyć ciepło. Stłumił chęć krzyknięcia z bólu i oparł się mieczem o podłogę dysząc ciężko. Nagle  wstąpiły w niego nowe siły, które przelewały się z miecza w jego ciało.


 Pobiegł korytarzem, zabijał każdą napotkaną bestię, która mu się napatoczyła. Mijając dwóch żołnierzy, którzy kierowali się w stronę sali tronowej by pomóc w obronie króla kazał zabrać tam Akiego, który został przy skrzyni.


Dotarł na dziedziniec, gdzie z każdej strony latały demony. Gdy go zauważyły zaczęły atakować w zbitych, kilkuosobowych grupkach. To tylko ułatwiło Valdrigue zadanie, bo przy jednym machnięciu mieczem powalał kilku przeciwników naraz. Może to działa na pierwszych, lepszych, ale nie na mnie, pomyślał wesoło.


Siła emanująca z miecza dodawała mu siły do walki. Nie lubił zabijać, ale to się przecież nie tyczyło istot z piekła, które i tak są już martwe i nie mają prawa bytu w tym świecie. Są pewnego rodzaju paradoksem. Ta walka napawała go radością, której zaczynał się bać. Zrzucił jednak winę na miecz, który w jego dłoni był lekki jak piórko i rozcinał ciała nie znajdując żadnego naporu, co było dziwne, w końcu demony miały całkiem duże cielska.


Pozbył się wszystkich wrogów i udał się do sali tronowej. W środku czekali żołnierze, mężczyzna o mocnych rysach twarzy i blond włosach - jego ojciec i przytulony do niego Aki.

- Tato, wrogowie zlikwidowani. - powiedział jakby nigdy nic.
- Eeee, a kto ich pokonał? Przecież to były wysokiej klasy demony! - król był zdziwiony i zszokowany. Chyba niezbyt uwierzył swojemu pierworodnemu, który w tej chwili uśmiechał się od ucha do ucha.
- Ja, dzięki temu. - wyciągnął w stronę króla poplamiony krwią miecz. Mężczyzna popatrzył na niego z niedowierzaniem, które zamieniło się  w smutek zmieszany z bezsilnością.
- Synu, dziękuję, że nas uratowałeś i przepraszam. Przyjąłeś na siebie los przeklętego, a to dlatego, że nie byłem dość silny, by stawić czoła wrogowi. Wybacz mi moją bezsilność. - skłonił się nisko na znak oddania i czekał, co p[ostanowi jego syn.

Ten uśmiechnął się szeroko, podszedł do ojca, kazał mu podnieść głowę i przytulił go mocno. 

- Tato, zrobiłem to z własnej woli i nie żałuję tej decyzji. To, że kogoś uratowałam daje mi siłę.
Kocham was. - powiedział i przyciągnął brata do uścisku.
- Twoja matka byłaby z ciebie dumna, tak jak ja jestem teraz.
- No dobrze, teraz czas przeliczyć straty. - powiedział Valdrigue szybko, by zmienić temat.
***
- Naprawdę musisz wyjechać? - zapytał po raz kolejny tego dnia Aki smutno.
- Tak skarbie, ale nie martw się, wrócę do ciebie, a to na znak, że dotrzymam tej przysięgi. - Powiedział Valdigrue, wziął sztylet, który miał przypasany przy pasie i obciął kitkę włosów związanych czerwoną wstążką i podał go bratu. - Opiekuj się ojcem, gdy mnie nie będzie, dobrze?
Młodszy skinął głowa i uściskał go na pożegnanie. - Uważaj na siebie.
- Dobrze.
- Książę, wybacz, ale to jedyne, co możemy dla ciebie w tej chwili zrobić. - siwowłosy i niski mężczyzna grubo po sześćdziesiątce podał mu fioletowy kuferek. - Pięć dni drogi stąd na zachód, w sąsiednim królestwie żyje pewien potężny czarodziej. Może on będzie w stanie ci pomóc.
- Dziękuję, Agnecie, pilnuj by nie zrobili czegoś głupiego pod moją nieobecność. - Sprawdził juki przy siodle, czy miecz jest dobrze owinięty i wskoczył na Labellę, która zarżała ochoczo. - Życzcie mi szczęścia! - Pomachał im i ruszył w drogę.

- To koniec historii, w ten sposób wylądowałem u ciebie. - rozłożył bezradnie ręce. - Spróbujesz mi pomóc?
- Hmm, daj mi pomyśleć nad tą decyzją, dowiesz się jutro. - wstał i podszedł do drzwi - Zostaniesz u mnie na noc?
- Jeśli to nie będzie kłopot. - odpowiedział książę.

Mężczyzna poprowadził go do południowego skrzydła, gdzie mieściły się pokoje dla gości i wskazał jeden z pokoi. Gdy odszedł Valdigrue rzucił się na łózko, pośpiesznie zapiął swój prezent od Agneta i odpłynął w krainę Morfeusza.
- * -
Joł, tutaj znowu ja. Mam nadzieję, że się spodoba, cały dzień to pisałam. Za błędy z góry przepraszam, ale Cosstka znowu mnie zostawiła. Ten kto czytał poprzednie posty i komentarze, ten wie, że jak tak dalej pójdzie to ,,Kosteczka" wyląduje w rzece. :)
Ci bardziej spostrzegawczy, zauważyli nowe okno, a mianowicie: Postacie, są tam głównie najważniejsze postacie, ale może się to zmienić w przyszłości ;)

wtorek, 2 lutego 2016

Prolog

Kruczowłosy młodzieniec o jasnej cerze ubrany w długi granatowy płaszcz z kapturem wpatrywał się w willę mieszczącą się u stóp wzgórza, na którym w tym momencie się znajdował. Po chwili popędził swoją srokatą klacz w dół wzniesienia.

Mimo że rezydencja z daleka wygląda na ogromną i zadbaną to i tak nie mogła się równać z widokiem z bliska. Blade, beżowe ściany z winoroślami ciągnącymi się po całej długości aż do okien dodawały jej uroku i wrażenia, że jest starsza niż mogłoby się wydawać. Okna składały się z wielu mniejszych płytek, które poukładane były w różne kształty np. wybrzuszenia lub wgłębienia. Dawały one z pewnością więcej światła do pomieszczeń znajdujących się w środku oraz roztaczały wokół siebie aurę tajemniczości lub może nawet... magii? Przed willą rozciągał się ogród w wielu barwach. Przeważały tam orchidee oraz róże, ale znajdowały się tam również niecodzienne rośliny takie jak kwiaty o bladym odcieniu różu, w niektórych miejscach nakrapiany żółtawymi plamkami. Chłopak nigdy wcześniej nie widział takich, mimo że w ogrodzie przy jego "domu" znajdowały się najróżniejsze odmiany kwiatów z najodleglejszych części tego świata.

Mężczyzna zszedł ze swojej ukochanej klaczy, która cicho parsknęła, tak jakby chciała przekazać, że nie chce by od niej odchodził. Zapukał mosiężną klamką we wrota, które otworzyły się z trzaskiem. Kruczowłosy niepewnie wszedł do środka. Rozejrzał się dookoła. Ujrzał duży hol, na środku znajdowały się schody prowadzące w wyższe partie budynku. Po  prawej i lewej ciągnęły się dalsze korytarze w jasnych odcieniach szarości.

 - Kim jesteś? - odezwał się głos dochodzący z góry schodów. Wysoki i przystojny mężczyzna z szaro-białymi włosami wyglądający  na około dwadzieścia  pięć lat wlepił swoje zielone oczy w te błękitno-szare należące do młodszego z nich, który teraz stał w progu ze zdezorientowaną  miną. Trwało to jednak tylko chwilę, bowiem młodzieniec szybko odzyskał dawny rezon. Podszedł bliżej i skłonił się z gracją, której mogła mu pozazdrościć nawet najurodziwsza z arystokratek.
- Witaj, czarodzieju. Przebyłem długą drogę z królestwa Elthaim. Nazywam się Valdrigue Alsvith, pierwszy książę i następca tronu - powiedział na jednym wdechu znaną na pamięć formułkę, którą wpajano mu od maleńkości - Przyjechałem tu by oprosić cię o pomoc.